Boże Narodzenie to święto dziecka. Rozmowa z siostrą Marią Bielaszką - zakonnicą, która przełamuje stereotypy
access_time 2019-12-23 13:20:00Ile siostra miała lat jak wstąpiła do zakonu?
Zaraz po maturze. Byłam bardzo młoda, ale już od czasów szkoły podstawowej o niczym innym nie myślałam. Skąd to się wzięło? Nie wiem. Chyba nie da się tego do końca pojąć. Pochodzę z Suchego Gruntu koło Szczucina. Do zakonu wstąpiłam w 1997 roku. W grupie było nas dwadzieścia cztery, z czego osiem pochodziło z prowincji tarnowskiej – wszystkie młode dziewczyny, zaraz po maturze. Dziś wygląda to nieco inaczej, do zgromadzenia przychodzą starsze dziewczyny, właściwie już kobiety. Są przygotowane do życia, po studiach, samodzielne, często już pracowały w swoim zawodzie, mają po 30 i więcej lat. Teraz jednak coraz mniej dziewczyn myśli o życiu zakonnym, dlatego cały czas modlimy się o powołania.
W rodzinie siostry były inne przypadki powołania?
Tak, w rodzinie mam jeszcze ciocię, która też jest Służebniczką Starowiejską*. Pracowała na misjach, więc przyjeżdżała do nas sporadycznie. Dziewięć lat spędziła w Afryce, później pojechała do Ameryki i tam jest do dnia dzisiejszego. Ma już 96 lat. To niezwykła, bardzo dobra kobieta, wszyscy którzy ją znają mówią, że to „chodząca świętość”. Pamiętam, że jak przyjeżdżała do nas, mówiła, że ja chyba pójdę w jej ślady i zostanę zakonnicą. Bardzo tego pragnęłam i cały czas o tym myślałam. Miałam kilkanaście lat, uczyłam się w liceum, ale żeby dostać się do szkoły najpierw musiałam dojechać rowerem do najbliższego przystanku autobusowego, bo do naszej wioski autobus nie dojeżdżał. Codziennie więc, bez względu na pogodę, jeździłam tym rowerem dwa kilometry, odmawiając dziesiątek różańca, z nadzieją, że Pan Bóg utwierdzi mnie w przekonaniu, że moim prawdziwym powołaniem jest właśnie życie w zakonie.
I utwierdził. Jak na tę wiadomość zareagowali rodzice?
Do dziś się wzruszam jak sobie przypomnę. Oboje bardzo płakali. Podejrzewam, że ze wzruszenia, bo to że chcę wstąpić do zakonu nigdy nie było tajemnicą. W rodzinie wszyscy wiedzieli o moim pragnieniu, jedynie koleżankom mówiłam, że chcę zostać pielęgniarką. Bałam się, że będą mnie odwodziły od mojego prawdziwego powołania.
Jak wygląda dzień w zakonie?
Formacja kandydatek do zakonu przebiega stopniowo. Najpierw był postulat, który trwał rok. Wraz z pozostałymi siostrami przyjechałam do formacyjnego Domu Generalnego Zgromadzenia w Starej Wsi koło Brzozowa. Odpowiadała za nas siostra socjiuszka, której zadaniem było przygotowanie nas do życia zakonnego. Dzień zaczynał się już o godzinie 5. Wcześnie rano był czas na rozmyślania i odmawianie brewiarzu. Potem msza święta, śniadanie, nauka, zajęcia. Wszystko było zaplanowane w konkretnych godzinach. Siostra socjiuszka zawsze mówiła nam, że przyjdzie taki moment, kiedy wyjdziemy z formacji i będziemy musiały walczyć o czas poświęcony dla Jezusa i dziś widzę, że miała rację. Teraz, wśród tylu obowiązków, gdy jestem odpowiedzialna za wspólnotę i przedszkole wiem, że gdybym nie miała w sobie tego porządku i dyscypliny wewnętrznej, jakie wyniosłam ze zgromadzenia, to trudno byłoby znaleźć czas na modlitwę, brewiarz i rozmyślanie. Postulat to wstępny proces przygotowania do życia zakonnego. W tym czasie można też sprawdzić swoje powołanie i przydatność do życia w zgromadzeniu. Po roku zaczyna się nowicjat, czyli podstawowy okres formacji - czas intensywnego przygotowywania do życia zakonnego i do świadomego złożenia ślubów: czystości, posłuszeństwa i ubóstwa. Jesteśmy już wtedy obłuczone, dostajemy sukienkę i biały welon. W drugim roku nowicjatu przełożone wysyłają nas do pracy na placówki. Po pół roku znów jedziemy na formację duchową, po której następują już pierwsze śluby, które odnawiamy co kilka lat. Dostajemy czarny welon i habit. Po ośmiu latach formacji składamy śluby wieczyste, a więc podejmujemy ostateczną decyzję. Osiem lat to długo, ale ten czas jest potrzebny żeby się przyjrzeć życiu w zakonie, doświadczyć go i podjąć świadomą decyzję.
Po złożeniu ślubów od razu do pracy?
Po złożeniu ślubów wieczystych, zgodnie z wolą przełożonych udajemy się do pracy na placówki. Wynika to też z charakteru Zgromadzenia Sióstr Służebniczek. Zgodnie z ideą założyciela zgromadzenia, Edmunda Bojanowskiego, każda siostra powinna na siebie zapracować i żadnej pracy nie powinna się bać. Nie jest więc tak, że jestem odpowiedzialna za przedszkole i pracuję tylko jako dyrektor i nauczyciel i nic więcej. Ja koszę też trawę, opiekuję się ogrodem, sprzątam. Nie boję się tych prac, lubię je, co jak podejrzewam wyniosłam z domu rodzinnego. Tata z mamą prowadzili duże gospodarstwo rolne, dzieci było pięcioro i wszyscy szliśmy do pracy, bo wiedzieliśmy, że po prostu tak trzeba. Bardzo lubię też porządek, pilnuję więc, by wszędzie było czysto, estetycznie i ładnie. Tego też uczymy dzieci.
Siostra ma świetny kontakt z dziećmi, które ją uwielbiają. Trudno uwierzyć, że decyzję o pracy z nimi podjęli za siostrę przełożeni.
To jest łaska Boża. Posłuszeństwo czyni cuda. Po złożeniu ślubów nie wiedziałam jeszcze co chcę robić i gdzie pracować, ale jak matka przełożona powiedziała do mnie: siostro Mario, widzę cię przy dzieciach, to cały dzień płakałam. Byłam przerażona, bo nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z dziećmi. Modliłam się do Boga żeby dał mi jakiś znak, jeżeli matka przełożona się pomyliła. Niedługo po tym, 1 czerwca, a więc w Dzień Dziecka, poszłam z jedną z sióstr na mszę do kościoła Dominikanów w Krakowie. I wtedy, po błogosławieństwie, na rozesłanie ksiądz powiedział: Idźcie odważnie głosić Chrystusa tam, gdzie was posyła. Jak to usłyszałam, ogromnie się wzruszyłam. Wiedziałam, że to był znak. Innym znów razem otworzyłam Pismo Święte na chybił trafił i odczytałam słowa z ewangelii według św. Mateusza – A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata. Od tego dnia poczułam już w sercu pokój. Słowa te widniały na pamiątkowym obrazku z moich ślubów wieczystych i towarzyszą mi do dnia dzisiejszego. Czasami, gdy przychodzą ciężkie momenty, zarówno te słowa, jak i te z rozesłania u ojców Dominikanów bardzo mnie umacniają. Wiem że to prawdziwy znak od Boga, inaczej dawno bym o tym zapomniała.
Szybko odnalazła się siostra w nowej roli?
Tak, ta praca daje mi ogromną siłę. Lubię to co robię, czuję że nie zbywam tego, że staram się jak najlepiej przygotować do pracy z dziećmi. Pisząc plany, myślę jak bardziej uatrakcyjnić zajęcia, jakie spotkania dopasować, jakie zaprosić teatrzyki, a na terenie Tarnowa mamy naprawdę bardzo dużo możliwości. Ludzie, z którymi nawiązujemy kontakt, zwykle też bardzo chętnie decydują się na współpracę z nami.
Otrzymuje siostra zapłatę za wykonywaną pracę?
Mam państwową pensję, taką jaka przysługuje nauczycielowi, jestem też ubezpieczona, ale wypłata wpływa na jedno wspólne domowe konto, podobnie jak wynagrodzenie pozostałych sióstr, które pracują w tym domu. Nie mamy więc własnych pieniędzy. Nie czujemy się jednak przez to w jakiś sposób zniewolone. Pieniędzmi dysponuje siostra odpowiedzialna za prowadzenie domu, w tym przypadku jestem to ja i staram się zapewnić wszystkie potrzeby moim siostrom ze wspólnoty. Nie ma więc problemu z utrzymaniem, leczeniem, czy nawet wypoczynkiem i wyjazdami. Jest zupełnie jak w rodzinnym domu. Pamiętam, że mama z tatą mieli wspólne pieniądze i trzymali je w jednym miejscu. Dziś też małżeństwa decydują się na wspólne konto. Żadnej z sióstr z tego powodu nie dzieje się więc krzywda, razem planujemy wydatki, remonty. Siostry otrzymują też pieniądze na drobne wydatki.
Dostają kieszonkowe?
Tak. W zakonie nie ma miejsca na rozrzutność i zachcianki i od początku, w czasie formacji byłyśmy tego świadome, w końcu ślubowałyśmy ubóstwo. Nigdy jednak nie czułam się z tego powodu pokrzywdzona. Wręcz przeciwnie, dzięki temu jestem wolna. Podobnie jest z miejscem zamieszkania i pracy. Nie mamy stałego. Wynika to z tego, że nie powinnyśmy zbyt przywiązywać się do ludzi ani oni do nas. Teraz jestem tutaj, ale za rok, czy dwa mogę znaleźć się w zupełnie innej placówce. Dostanę dyspozycję, przychodzi czas zmiany, muszę iść. Do Tarnowa przyjechałam ze Szczawnicy, gdzie pracowałam przez siedem lat, co i tak wydawało mi się długo, bo zazwyczaj ten czas jest nieco krótszy. Było to na pewno trudne, bo jednak zdążyłam przyzwyczaić się już do dzieci, do rodziców, ale wybierając drogę zakonną, liczyłam się z tym, że tak będzie. Każda zmiana to nowy etap w życiu, nowe środowisko, nowi ludzie, z którymi od początku musimy układać sobie relacje. I właśnie w tym braku przywiązania do miejsc, rzeczy, pieniędzy czujemy się wolne.
Chodząc cały czas w habicie nie tęskni siostra czasem za sukienkami, makijażem, szpilkami?
Nie. To jest taki paradoks, bo ja nigdy nie chodziłam w sukienkach. Nie lubię sukienek i spódnic. Odkąd pamiętam, cały czas chodziłam w spodniach, ale w rozmaitych, bo miałam ich naprawdę sporo. Moja siostra była krawcową, szyła przepiękne rzeczy, ale na moje szczęście najbardziej lubiła szyć spodnie. Zwykle ubierała je tylko raz, później wszystkie trafiały do mnie. Chyba najbardziej niezadowolony z mojego stylu ubierania był mój tata, który często mi to wypominał. Teraz jestem w zakonie i paradoksalnie non stop chodzę w sukience, ale za spodniami nie tęsknię.
Prowadzona przez siostrę ochronka realizuje bogaty program, obfitujący w ciekawe, rozwijające zajęcia, spotkania z interesującymi ludźmi, wycieczki, teatrzyki... Rodzice, z którymi rozmawiałam są zachwyceni placówką, a niekiedy nawet zaskoczeni wysokim poziomem nauczania, przykładaniem wagi do starannego wychowywania, jak też właśnie różnorodnością oferty. Jest to jednak przedszkole katolickie. Jak w praktyce wygląda ta jego „katolickość”?
Dawniej w ludziach funkcjonowało przekonanie, że w przedszkolach prowadzonych przez siostry dzieci tylko się modlą a dziecko wychowywane jest w surowy, restrykcyjny sposób. Oczywiście nie jest tak. Nasze przedszkola mają przede wszystkim wychowywać dzieci w duchu chrześcijańskim, a więc wpajać w nie podstawowe, uniwersalne wartości, takie jak dobro, miłość, szacunek, wzajemna współpraca, życzliwość, ale należy pamiętać, że to placówka edukacyjna, działająca na tych samych zasadach co przedszkola publiczne. My również realizujemy podstawę programową MEN. Dzieci mają więc zajęcia indywidualne i grupowe, uczą się wierszyków, piosenek, tańców, podstaw języka angielskiego, chemii, bo mamy Laboratorium Małego Chemika, przygotowywania posiłków (na Boże Narodzenie zawsze pieczemy pierniczki). Mamy też ogród, w którym rosną drzewa i kwiaty, wiosną więc sadzimy wspólnie kwiatki, czy drzewka. Często też do współorganizowania zajęć zapraszamy rodziców, którzy przybliżają dzieciom swoje zawody. Opowiadają im o swojej pracy podczas wizyt w przedszkolu albo zapraszają ich do miejsc, w których pracują. W naszym przedszkolu dzieci wychowywane są w duchu wartości chrześcijańskich, więc ten podstawowy program zajęć poszerzony jest jeszcze o modlitwę. Rano zawsze prosimy o opiekę Aniołów Stróżów i Matkę Bożą. Modlimy się jak wychodzimy na plac zabaw, czy wyjeżdżamy autokarem poza teren przedszkola, przed każdym posiłkiem i w południe, gdy odmawiamy Anioł Pański. Nie sądzę jednak, żeby było to coś wyjątkowego. Jak pracowałam w publicznym przedszkolu zauważyłam, że wychowawczynie również modliły się z dziećmi, również dbały o katolickie wychowanie, choć przecież wcale nie musiały tego robić.
Co ciekawe, w ochronce, którą prowadzi siostra pracują osoby świeckie…
Tak, poza mną zajęcia prowadzą wychowawczynie świeckie. Dzięki temu, że pracujemy w małych grupach, bo całe przedszkole liczy 40 dzieci, panie mogą poświęcać swoim podopiecznym więcej uwagi, a dzięki temu szybciej zauważać talenty lub też ewentualne problemy poszczególnych dzieci. Nie jest więc tak, że cały czas mówimy dzieciom o Bogu. Chrześcijańskie treści można przekazywać też w inny sposób, chociażby poprzez dobry przykład. Jeżeli zdarzy się, że jedno dziecko uderzy drugie, zwracamy mu uwagę, żeby przeprosiło. Od razu też tłumaczymy, dlaczego nie należy tak robić, bo dziecko musi to wiedzieć, musi usłyszeć jasne wytłumaczenie, dlaczego nie należy tak postępować. Dziecko potrzebuje jasnych zasad i komunikatów, żeby mieć do czego się odnieść w swoim postępowaniu. To wszystko przynosi potem owoce. Dzieci współpracują ze sobą, pomagają, troszczą się o sobie nawzajem, starają się też być za siebie odpowiedzialne. Jak któreś widzi, że jeden z nich nie nadąża przy jakiejś pracy, to nawet mnie nie pyta, tylko od razu idzie i mu pomaga, bo wie, że tak trzeba. Podobnie sytuacje można zauważyć na występach. Jak ktoś się pomyli, na przykład źle stanie, to zawsze znajdzie się jakieś dziecko, które nie czekając na moją reakcję, podchodzi i prawidłowo przestawi tego przedszkolaka. To jest niesamowite jak te małe dzieci czują się za siebie odpowiedzialne, jak są wrażliwe na potrzeby innych. Myślę, że to jest wielka zaleta katolickich przedszkoli – uwrażliwienie na drugiego człowieka. Zaszczepienie w dzieciach wartości, które w nich zostaną. Charakter kształtuje się od młodości i to wszystko, czym człowiek nasiąknie za młodu, będzie procentowało w późniejszym życiu. Dlatego robimy wszystko, by zapewnić powierzonym nam dzieciom najlepszą opiekę, edukację i jednocześnie wspierać rodziców w działaniach wychowawczych, bo przecież kolebką rozwoju dziecka jest rodzina. To w niej dziecko nabywa wszystkich umiejętności, kształtuje osobowość i przejmuje wartości. Rodzice są głównymi wychowawcami dzieci, nikt ich nie zastąpi. My jesteśmy od tego, by ich w tym wspierać.
Przedszkole przeszło diametralną zmianę w ciągu tych pięciu lat, gdy siostra nim zarządza. Zostało wyremontowane, rozbudowany został plac zabaw, zbudowana altana i droga do przedszkola. Skąd siostra pozyskuje fundusze, bo przecież samo czesne za przedszkole, które wynosi około 200 zł miesięcznie, chyba nie wystarcza.
Mamy dotację z Urzędu Miasta, która jest przeznaczona na pensje pracowników i na wydatki bieżące. Przy większych remontach, czy zakupie zabawek na plac zabaw, które są naprawdę drogie i ich koszt wchodzi w dziesiątki tysięcy, korzystamy też z tych naszych wspólnych zakonnych pieniędzy które zbieramy do jednej kasy. My nie mamy własnej rodziny, więc dużo wydatków nas omija, niewiele nam też potrzeba do życia, więc jak trzeba to pomagamy. Bardzo dużo pomagają nam też ludzie z zewnątrz, współpracujemy m.in. z przewodniczącą rady osiedla, panią Haliną Drąg, z panem Stefanem Wroną. Brak drogi koło przedszkola był bardzo uciążliwy. W czasie deszczu lub roztopów, było tak duże błoto, że nie można było przejść. Prosiłam o pomoc w drogownictwie. Tam dowiedziałam się, że są plany na zrobienie tej drogi. Długo jednak nie mogliśmy się doczekać na ich realizację, bo zawsze były jakieś inne, ważniejsze do wykonania inwestycje. Z pomocą przyszli pani Drągowa i pan Wrona. Dzięki ich radom i pomocy inwestycję udało się przyspieszyć.
W 1994 roku papież Jan Paweł II napisał w liście do dzieci "Tra Pochi Giorno": Boże Narodzenie jest świętem Dziecka — nowo narodzonego Dziecka. Jest to zatem wasze święto! Jak dziś, w czasach, gdy święta przybrały mocno skomercjonalizowaną formę, przekazać dziecku istotę Bożego Narodzenia? Co zrobić żeby święta nie kojarzyły mu się tylko z zakupami i prezentami?
Ja już w czasie Adwentu opowiadam dzieciom, że to wyjątkowy czas przygotowania do świąt Bożego Narodzenia, gdy naszym prezentem będzie Pan Jezus. Dla lepszego zrozumienia, nawiązuję do sytuacji, którą wielu z nich zna, bo ma młodsze rodzeństwo, czyli do czasu przygotowań w domu poprzedzających narodziny dziecka. Przypominam im, że mama i tata robią wtedy w domu wszystko pod kątem przyjścia na świat maleństwa, przygotowują dla dzieciątka pokój, mama gromadzi ciuszki, nadaje dziecku imię i pełna radości czeka na ten moment, kiedy w końcu przywiezie go do domu. Podobnie jest z nami. Przez Adwent przygotowujemy się najlepiej jak możemy na spotkanie z Panem Jezusem. W przedszkolu dzieci robią różne postanowienia i codziennie sobie o nich przypominamy. Rozumieją, że nie robią tych postanowień dla mnie, dla mamusi lub tatusia, tylko dla Pana Jezusa. Czekają na niego i wiedzą, że prezenty są tylko dodatkiem. Dzieciom nie trzeba więc tworzyć jakiejś filozofii, bo w swojej prostocie doskonale wiedzą, że centralną postacią świąt Bożego Narodzenie jest Jezus. Bardzo ich to cieszy. Podobnie zresztą mówiliśmy im o świętym Mikołaju. One wiedzą, że każdy może zostać świętym Mikołajem i wcale nie chodzi o to, żeby dawać komuś jakieś drogie prezenty, wystarczy zwykły uśmiech, pomoc koledze w posprzątaniu zabawek, czy w dokończeniu pracy. Bardzo się wtedy cieszą, że zachowują się jak święty Mikołaj. Dzieci są fascynujące i to my od nich powinniśmy się uczyć przeżywania świąt, najpierw ufnego oczekiwania na Boże Narodzenie, a później autentycznej radości ze spotkania z nowo narodzonym Bogiem.
*Dom Generalny Zgromadzenia znajduje się w Starej Wsi koło Brzozowa, dlatego potocznie siostry nazywane są Służebniczkami Starowiejskimi.
Na zdjęciach Jasełka w Ochronce przy ul. Osiedle 8 w Tarnowie, prowadzonej przez siostrę Marię. Fot. Mateusz Niemczura